Wątki bez odpowiedzi | Aktywne wątki Teraz jest Wt maja 07, 2024 1:10 pm



Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 6 ] 
 oporna owieczka i uparty Pasterz- świadecwto nawrócenia 
Autor Wiadomość
Milczek
Milczek

Dołączył(a): So lip 16, 2016 1:56 pm
Posty: 4
Płeć: kobieta
wyznanie: katolik
Odpowiedz z cytatem
Post oporna owieczka i uparty Pasterz- świadecwto nawrócenia
Szczęść Boże.

Ze względu, że świadectwo jest długie proszę Pana o łaskę wytrwałości dla Ciebie czytelniku, abyś dotrwał do końca.

Kiedy miałam 5 lat przyśnił mi się Pan Jezus. Siedział na drabinkach, takie jak są na placach zabaw, a nasze szare podwórko promieniało jasnością. Patrzyłam na tego pana nie wiedząc kim jest. Na kolanach trzymał podwórkowego łobuza i tak pięknie, ciepło się do mnie uśmiechał, że byłam nim bardzo zainteresowana. Poklepał się po kolanie, żebym usiadła, więc trochę niepewnie wdrapałam się i spojrzałam Mu w oczy. Przenikło mnie uczucie miłości i bezpieczeństwa. Miał takie łagodne, serdeczne spojrzenie. Kiedy się obudziłam było już jasno. W pokoju była babcia (przychodziła pilnować mnie i mojego brata, jak rodzice byli w pracy). Wykrzyczałam:
- Babciu, śnił mi się Pan Jezus.
Powiedziała, że pewnie w ten sposób chciał powiedzieć jak bardzo mnie kocha. Dopiero jak miałam 13 lat i buntowałam się, babcia przypomniała mi o tym śnie, jak bardzo była zdziwiona, kiedy wypowiedziałam te słowa. Nie mogłam podobno jeszcze wtedy wiedzieć o Panu Jezusie, bo rodzice nie uczyli nas modlitw i nikt nie mówił nic o Bogu. Ona też nie, bo uważała, że jeszcze jesteśmy za mali. Chodziliśmy oczywiście do kościoła, ale jako dzieci kompletnie nas to nie interesowało. Wtedy dopiero babcia zaczęła czytać nam Biblie dla dzieci.

To było w czasie, kiedy przeprowadzaliśmy się z jednopokojowego mieszkanka do bloków- na małe osiedle na obrzeżach miasta.
Byłam niesfornym dzieckiem, pełnym szalonych pomysłów i ogromną wyobraźnią. Lubiłam samotność, ale nie stroniłam od dzieciaków. Gdzieś do 11 tego roku życia byłam żywym srebrem, należałam do parafialnej scholi- choć za dobrze nie śpiewałam ;)
W domu nie otrzymałam miłości. Mój tata był zimny i wychowywał nas pasem- co chyba w tamtych czasach było dość powszechne. Oboje z mamą byli DDA, zapewniali nam wszystko, co materialne i nie mogliśmy narzekać na brak czegokolwiek. Oprócz zapewnień, że jesteśmy kochani.

Kiedy poszłam do czwartej klasy podstawówki zaczął się mój mały dramat. Wtedy okazało się jak wielkim jestem beztalenciem w matematyce i ujawnił się mój talent, a raczej może zamiłowanie do pisania.
Nie mniej jednak matematyka była moją piętą achillesową. Brak cierpliwości moich rodziców i nauczycielka- terrorystka, tylko wszystko pogarszały. Nie raz usłyszałam od rodziców, szczególnie mamy, słowa które raniły moje dziecięce serce i mocno nadszarpnęły psychikę, która i tak wchodziła w trudny okres dojrzewania. Zaczęło się porównywanie do innych, często też dostałam po głowie za kolejną błędną odpowiedź. Matematyka stała się dla mnie ogromnym stresem. Stałam się płaczliwa, wylękniona i cicha. Do tego doszły naśmiewania ze strony koleżanek, ale gwoździem do trumny była niespełniona obietnica moich rodziców odnośnie psa. Marzyłam o psie, modliłam się zawsze o niego, nic więcej nie chciałam. Rodzice obiecali, że jak dostanę czwórkę z matematyki, to dostanę psa. Byłam zrozpaczona. Na głupią trójkę musiałam pracować dużo ponad moje siły, bo nie rozumiałam po co mi te wszystkie ułamki itp. Po jakimś czasie dostałam z testu piątkę. Byli zdumieni (ja w cale nie mniej), ale na moje pytanie o psa, mama odpowiedziała:
- No tak, przecież obiecaliśmy.
No, nie trudno się domyślić, że psa nie dostałam. Straciłam do nich kompletnie zaufanie. Wtedy też okazało się, że koleżanki, które zawsze przychodziły do mnie wyżalić się na rodzeństwo, przyjaciółkę, ewentualny swój obiekt westchnień, miały gdzieś mój mały, głupi problem. Zrozumiałam, że na ludziach nie można polegać. Słysząc zewsząd, że jestem taka, a taka traciłam całkowicie resztki pewności siebie. Zaczęłam uciekać w muzykę, książki i pisanie. Mogłam pisać godzinami mając słuchawki na uszach. Mając 13 lat, pierwszy raz pocięłam się. Po jakiejś większej kłótni z kimś- nie pamiętam dokładnie kto to był, usiadłam przy swoim biurku i zerknęłam na cyrkiel. To był moment, kiedy złapałam go i ze złością przejechałam kilka razy po ręce. Na początku był szok, ale też ulga. Od tamtej pory do mojego życia zaczęła wkradać się ciemność. Jeszcze mając trzynaście lat przyśnił mi się Pan Jezus. Siedzieliśmy w kręgu, a On patrzył po wszystkich i przemawiał. W końcu Jego spojrzenie padło na mnie. Pamiętam, że pochyliłam głowę czując się bardzo niepewnie, a On powiedział, że nie podoba Mu się mój stosunek do problemów. Tylko tyle. Przebudziłam się bardzo zaniepokojona. Jeszcze tego samego dnia mama zwyzywała mnie od głąbów i tym podobnych. Trzasnęłam drzwiami od pokoju, spojrzałam na obraz Pana Jezusa wiszący na ścianie i zapytałam ze złością:
- A to Ci się podoba?
To był moment, że zdjęłam obrazek ze ściany i schowałam pod łóżko.
Bóg zaczął kojarzyć mi się z cierpieniem, a w głowie rodziły się setki zażaleń do Niego.
Cichłam coraz bardziej i jeszcze więcej pisałam. Kartki zeszytu stały się powiernikiem w moim niezrozumianym smutku. Chciałam być inna. Zaczęłam nienawidzić siebie.
Mając piętnaście lat "zaprzyjaźniłam się" z o trzy lata starszą sąsiadką- znałyśmy się od dziecka, ale wtedy jak na złośc nasze drogi zupełnie przypadkowo się zeszły. Imponowała mi tym, że ludzie albo ją kochali albo nienawidzili. Była momentami bezwględna w prześladowaniu innych, wyśmiewaniu ludzi. Stała się takim moim guru- wyznacznikiem jak żyć, żeby być szczęśliwą i mieć wszystkich gdzieś. Nawet nie zauwazyłam, kiedy wsiąkłam w mroczny świat- słuchałam metalu, coraz bardziej oddalałam się od kościoła, traciłam całkowite szanse na poznanie prawdziwego Boga, a katechetkę w gimnazjum miałam super, ale odrzucałam wszystko co powiedziała. Bóg wołał mnie głosem koleżanki mówiąc, że mnie kocha i nigdy ze mnie nie zrezygnuje. Smialam się wtedy, powiedziałam, że nikt mnie nie kocha, a juz na pewno nie Bóg. Po tym zaczęłam czuć przygniatający mnie smutek. W ruch znowu poszła żyletka, myśli samobójcze nawiedzały mnie co noc, zaczęły się jakieś lęki i koszmarne sny. Zaczęłam się wszytkiego bać. Z zewnątrz stawałam się coraz gorsza, coraz bardziej chamska i bezwględna, zaczęłam interesować się magią, okultyzmem. Nasza "przyjaźń rozpadła się" kiedy miałam szesnaście lat.
Do bierzmowania przystąpiłam bez większej wiary, nie byłam nawet się wyspowiadać. Zakolegowałam się z koleżanką z klasy, która przejawiała podobne skłonności autodestrukcyjne- jak to nazywałam ją, przyjaciółka od żyletki. W wakacje pierwszy raz zaczęłam wąchać rozpuszczalnik i wkręciłam w to ją. Nie trwalo to długo, ale od tamtej pory zaczęło się moje pragnienie tego odmiennego stanu, oderwania od rzeczywistości. Udawałam cudowną normalną córeczkę- kłamstwo tak bardzo weszło mi w krew, że zaczynałam tracić poczucie własnej tożsamości, zaczynałam zapominać kim jestem. Na szczęście nie byłam tak dobra w nauce jak E. i dostałam się do technikum, a ona do liceum. Wtedy też na życzenie koleżanki zaczęłam uczęszczać na treningi kick-boxingu. Kpinom nie było końca, były zakłady jak długo wytrzymam itp. Ale była we mnie jakaś determinacja. Po trzech miesiącach zaczęło dobrze mi iśc i wkładałam w to mnóstwo serca. Miałam tam tyle bólu, że nie potrzebowałam już się ciąć. Kierując mnie tam Bóg chciał pokazać, że nie jestem zerem, że jeśli chcę, to mogę- i zaczynałam w to wierzyć. Zyskałam pewność siebie, lepiej się uczyłam, zależało mi na szkole, treningach.
Niestety w sylwestra 2006/2007 E kupiła tabletki z apteki, które miały dać nam "kopa". Spróbowanie skończyło się tym, że zawaliłam treningi, ledwo zdałam do następnej klasy, a 2 listopada 2007 roku trafiłam do szpitala z przedawkowania. Moja mama miała przeczucie w nocy, że dzieje się coś złego. Niewiele pamiętam z tamtego okresu, ale uratowała mi życie. Niestety byłam już mocno uzależniona psychicznie. Życie stało się dla mnie udręką. Chodziłam do psychiatry raz w miesiącu i raz w tygodniu do psychologa, ale nie potrafiłam się otworzyć. Kłamałam jak z nut, żeby tylko wszyscy dali mi spokój.
W trzeciej technikum zaczął się dla mnie czas ogromnej samotności, poczucia beznadziejności i walki z samą sobą. Miałam siebie dość, wiecznie byłam smutna i nic mnie nie cieszyło. Padła diagnoza, że mam dystymie- depresyjne zaburzenie osobowości.Przed śmiercią powstrzymywała mnie wiara w Boga- tylko tyle, że On jest- nie mogłam temu zaprzeczyć, ale uważałam, że nie ingeruje w życie człowieka- po prostu patrzy na nas, a później osądza. Widziałam Go trochę jak mojego ojca, że jest, ale zimny, odległy, że muszę zasłużyć sobie na Jego miłość, szacunek. Myślałam, że jest bliski tylko tym, którzy są Mu wierni, a jako ta, która odeszła, już nie mam prawa powrotu, nie mam prawa prosić o pomoc. Do tego często spotykałam się ze stwierdzeniem, że dobrzy ludzie zawsze cierpią, zawsze mają pod górkę. Bałam się tego. Miałam wystarczająco dużo problemów z samą sobą. A Bóg stał się tym, który jeszcze dokłada. Jakimś cudem wierzyłam, że nie pójdę do piekła, pomimo myśli, że jestem już na przegranej pozycji. Byłam przekonana, że nie jestem złym człowiekiem, że do piekła idą tylko mordercy i wyrachowani ludzie, bez serca. To było wygodne. Kościoł- NIE, Bóg- TAK. Taką niby zasadę wyznawałam. Stworzyłam sobie Boga w jakiego było mi lepiej wierzyć, na mój własny użytek.
W 2008 roku wiedziona nieodpartą potrzebą wyspowiadania się, poszłam do kościoła. Było to przed Bożym Narodzeniem. Nie byłam przygotowana, ale czułam że muszę iść. Ksiądz okazał mi bardzo dużo serca, kazał modlić się o uzdrowienie i przylgnięcie do Boga, zaufania Mu. Miałam odmówić różaniec jako pokutę. Kiedy zaczełam się modlić ogarnął mnie straszny lęk. Ledwo dotrwalam do końca. Próbowałam się modlić co wieczór i chodzić w niedzielę do kościoła- wtedy pojawiały się niewyobrażalne lęki, w nocy byłam wybudzana przez poczucie jakiejś złej mocy obok mnie, czułam że pokój jest przesiąknięty złem. Modliłam się króciutko, za dusze czyściowe. Jak tylko na chwilę przysnęłam, coś ciągnęło mnie za włosy, rzucało po pokoju. Budziłam się z krzykiem. Trwało to około dwóch miesięcy. Raz zasnęłam bez modlitwy. Obudzilam się rano wypoczęta, bez żadnych lęków. Następnego razu też położyłam się bez modlitwy, nie poszłam do kościoła. Wszystko ustało. Nie mniej jednak było we mnie ogromne poczucie porażki.
W wakacje przed czwartą klasą technikum na czacie poznałam chłopaka. Był ze śląska, ja z mazowsza, ale rozmawiało nam się jakbyśmy znali się od zawsze. Rzekomo taka moja pokrewna dusza. Pisaliśmy ze sobą do maja i po mojej maturze przyjechał. To było jak wielkie BUM. Wybuch jakiejś namiętności, miłość od pierwszego wejrzenia i inne bzdety. Byłam tak strasznie spragniona miłości, że sama się sobie dziwiłam skąd we mnie tyle emocji. Nie mogę zapomnieć, że zatrzymałam się na rozwoju emocjanalnym szesnastolatki. Byłam niedojrzała, żyłam złudzeniami, fikcją z filmów romantycznych.
Nie mogę pominąć również tego, że mój książę na białym koniu był alkoholikeim i narkomanem- niezwykle uroczym, o chłopięcym wyglądzie, kto by go nie poznał był oczarowany. Spędziliśmy noc w piwnicy mojego kolegi, który był we mnie zakochany przez 4 lata szkoły...
Ze względu na to, że mieszkałam na obrzeżach miasta, było tam coś takiego jak teren szpitala- kilka psychiatryków i dwa detoksy- o wątpliwej reputacji. Uzgodniliśmy, że pojedzie na jeden z nich- ten dla alkoholików. Zakochałam się na zabój, byłam gotowa na wszystko. Przyjechał i miał spędzić tam miesiąc. Widywaliśmy się codziennie po 16. O 21 musiał wracać. Kiedy kończył się czas jego pobytu, a nam hormony wariowały, wiadomo co się stało... Pamiętam ogromne wyrzuty sumienia, poczucie że zrobiłam coś złego, nie potrafiłam spojrzeć mu w oczy. Ale wiadomo, machina ruszyła... M. wyjechał, ale przyjechał do mnie dwa razy i raz ja byłam u niego. Dostałam się na studia do Łodzi na Uniwersytet łódzki na filologie polską. W październiku nie widzieliśmy się ani razu. Pamiętam, że pod koniec października moje wyobrażenia runęły z wielkim hukiem.
- Przeszło mi- Tak powiedział przez telefon. Poczułam się jakbym dostała z pięści w twarz. No i od tamtej pory huśtawka. Znowu ćpałam, cięłam się. On przepraszał. W listopadzie naiwnie pojechałam do niego. I znowu byliśmy razem. Razem ćpaliśmy, włóczyliśmy się po nocach, trwoniłam pieniądze rodziców, a studiowałam niewiele. Trwało to do marca. W kłamstwie byłam mistrzynią. Kiedy przyjeżdżałam do domu nic nie wskazywało na to, że cokolwiek złego się dzieje, ale wewnętrznie byłam tak przegniła, że dziwiłam się, że nikt nie wyczuł odoru. Byłam wykończona samą sobą, zaczęły pojawiać się wyrzuty sumienia odnośnie rodziców. W końcu do domu przyszedł list, że zostałam skreślona z listy studentów. Na początku kręciłam, że pomyłka, ale nie miałam sił już kłamać. Przyznałam się. Rodzice przyjęli to bardzo na chłodno. Mi nawet już nie było wstyd. Ćpaliśmy za pieniądze moich rodziców i jego renty po mamie ( zmarła jak miał 17 lat). Przed powrotem do domu pytałam go co dalej. Powiedział, że chyba nic, no nasze drogi się rozchodzą. Było to dla niego takie oczywiste. Dla mnie też, ale i tak płakałam, choć już nawet nie wiedziałam z jakiego powodu. Byłam wyprana z jakichkolwiek emocji, taka wyżęta, poskręcana szmata, bez jakiejkolwiek godności. Wróciłam do domu. Nie mieliśmy ze sobą kontaktu, czasem zadzwonił. Ja ciągnęłam kasę od babci, czasem nawet uzbierałam, napożyczałam od kogoś, żeby kupić marihuane. Bardzo poważnie myślałam o samobójstwie. O ile wcześniej była ta myśl o Bogu, tak wtedy zniknęła. Nieważne było czy jest coś po śmierci czy nie. Było mi wszystko jedno. I w maju kolejne BUM. Ciąża. Pierwsza moja myśl: cholera, muszę żyć. Po drugim teście, dla pewności, pomyślałam: Boże, Ty oszalałeś. Wiedziałam, że będzie chłopiec, jeszcze zanim powiedziałam rodzicom- bez emocji, strachu. Pytali co zamierzam. Wzruszyłam ramionami mówiąc: albo aborcja, albo samo umrze. Mama zabrała mnie do ginekologa. Pokazywał jakąś plamkę, ale mnie to nie interesowało. Przyszłam po tabletkę. Wtedy powiedział:
- Posłuchamy jak bije serce.
Usłyszałam w tej maleńkiej siedmiotygodniowej plamce jak strasznie szybko biło serduszko. Wtedy przyszło przebudzenia: Mój Boże, ono żyje! Wsłuchiwałam się oczarowana w ten dźwięk i zaszkliły się oczy. Lekarz już nawet o nic nie pytał. Zrobił książeczkę ciążową, wszystko wyjaśnił. Wyszłam i powiedziałam mamie, że urodzę. Nie wyglądała na zdziwioną, powiedziała, że sobie poradzimy, ale warunek jest taki, że mam powiedzieć M. Nie chciałam, żeby wiedział, ale wtedy zaczęły nachodzić mnie myśli, że będę samotną matką, że moje dziecko to bękart, a nuż widelec, odmieni mu się i stworzymy szczęśliwą, przykładną rodzinkę, że to dla nas szansa. Więc powiedziałam. Przez miesiąc się nie odzywał. Był we mnie ogromny spokój. Mama pracowała wtedy dorywczo w Zakładzie Opiekuńczo- Leczniczym u Sióstr zr Zgromadzenia Córek Maryi Niepokalanej. Załatwiła mi tam pracę jako salowa, na zasadzie, że przepracuje miesiąc i pójdę na zwolnienie, bo będzie płacił mi ZUS. Pokochałam tą pracę i te staruszki. Otrzymałam tam bardzo dużo serca i ciepłych słów, także od jednej siostry zakonnej, która była tam dyrektorką. Przykro było mi odchodzić. M. odezwał się w końcu i chciał przyjechać, żeby pogadać. Tak się stało. Z moimi rodzicami ustaliliśmy, że będzie uczęszczał na terapie, znajdzie pracę i przez jakiś czas będziemy mogli mieszkać u nich. Przeprowadził się, pracę znalazł bardzo szybko i znaleźliśmy też tanie mieszkanie u ludzi z gołębim sercem. Wszystko układało się super. On kontynuował studia informatyczne. Wtedy zobaczyłam jaki jest na trzeźwo. A raczej widziałam, ale zakrywałam oczy bojąc się samotności i samotnego wychowania. Ciągłe kłótnie i brak poczucia bezpieczeństwa sprawił, że wpadłam w depresję. Kompletnie nie umiałam się bronic przed zarzutami jakie mi stawiał. A zazwyczaj to były głupoty, że nie przyszłam od razu jak mnie wołał, że powiedziałam coś chamskiego. I obrażał się na mnie na calutki dzień i jeszcze następnego go trzymało. Pomimo że byłam w ciąży i nie czułam się za dobrze, on domagał się seksu, a ja dla spokoju nie odmawiałam. Wszystko było na mojej głowie- on pracował, studiował i leczyl się i dla niego to był szczyt wszystkiego. Wszędzie opowiadałam jak jest super... Znowu.

Synek urodził się 1 stycznia 2012 roku. Kiedy go zobaczyłam byłam oczarowana. Pomyślałam: teraz mam dla kogo żyć, teraz mam kogo kochać, jemu mogę oddać się w całości- stał się moją kolejną ofiarą. Jak nie trudno pewnie się domyślić M. zaczął pić. Po miesiącu udręki podjęłam decyzję. Spakowałam siebie i synka, zadzwoniłam do koleżanki i zawiozła mnie do rodziców. On jeszcze próbował coś ugrać, żebym wróciła, ale miałam dość. Po trzech miesiącach dowiedziałam się, że wyjechał na roczny odwyk. Pomyślałam sobie "i dobrze". Ja żyłam w miarę spokojnie. Uczyłam się żyć jakby od nowa, na trzeźwo, w nowej rzeczywistości. Było mi strasznie ciężko, ale miałam dwie koleżanki, które bardzo mnie wspierały. Nie mniej jednak była we mnie pustka. Mój umysł zaczął płatać mi figle pokazując, że przeszłość była lepsza, a M. w cale nie był taki zły. Zaczełam demonizować swoją przyszłość, pojawiła się jakaś potrzeba zapełnienia pustki. Zaczęłam kupować niepotrzebne rzeczy, skupiłam się bardzo na swoim wyglądzie twierdząc, że jak będę czuła się dobrze sama ze sobą, to będzie mi lepiej. No niestety, to była pułapka. W sierpniu odezwał się M. Byłam strasznie nieufna i niezadowolona z tego powodu. Miałam nadzieję, że to już za mną. Opowiadał o odwyku, jak to dużo zrozumiał, jak mnie bardzo przeprasza. Wyraził chęć odwiedzenia syna jak wyjdzie na przepustkę. Jego ojciec płacił za niego alimenty. Byłam sceptycznie nastawiona, ale powiedziałam, żeby dał znać, to się jakoś zorganizuje. Często odwiedzałam babcię, która raczyła mnie opowieściami, żebym nie poświęcała się tak dla dziecka, bo później mi odpłaci jak jej syn, który miał ją gdzieś. Ciągle opowiadała jak bardzo go kochała, a on teraz nie zajrzy- miała już problemy z pamięcią i w kółko opowiadała o tym samym. Pomyślałam: jak nie dziecku, to komu mam oddać to życie? Sama dla siebie byłam niczym, najchętniej to za karę zabiłabym siebie. Nie mogłam żyć dla siebie. A jak miałam nie oddawać wszystkiego dziecku, to komu? - Wtedy za sprawą babci Bóg kontynuował swój plan :) Już poświęcenie się pasji nie wyszło- bo nie dała mi tego, czego szukałam. Synka bardzo kochałam, ale babcia otworzyła mi oczy. Znałam tysiące przypadków, gdzie człowiek całe życie poświęcił dla dziecka i umierał samotnie, zapomniany, bez szacunku, a jeszcze do tego wykorzystany. Człowiek? No dobra. Kolejna próba zrobienia sobie boga z człowieka.
Po tym odkryciu poczułam się strasznie samotna i ta samotność sprawiła, że jak M. przyjechał wszystkie moje obawy odeszły jak ręką odjął. Był znowu czarujący, uśmiechnięty i tak mądrze gadał, że pomyślałam, że może na prawdę się zmienił? Jeszcze bałam się w to uwierzyć, ale myślałam, że może Bóg tak wszystko poprowadził, żebyśmy oboje byli trzeźwi i próbowali żyć inaczej? Obiecałam sobie, że nawet jeśli tak- to bez seksu- bardzo mnie to poraniło w tym związku i powiedziałam, że musimy najpierw poznać się od nowa, żeby myśleć o ewentualnej przyszłości. Myślałam, że może przeprowadzi się tu, ale nie. Postanowił zamieszkać w Gliwicach, więc najpierw przyjeżdżał on. No cóż, mój plan "bez seksu" się nie powiódł. Ale przez pół roku było na prawdę dobrze. Widywaliśmy się co miesiąc, raz on przyjeżdżał raz ja. Rodzice byli wściekli, ale nic nie mówili, oprócz tego, że jestem naiwna. Kłóciłam się i miałam swój plan na nasze życie, wierzyłam, że się zmienił. Byłam bardzo oddana jemu i synkowi, było we mnie tyle niespożytkowanego pokładu miłości, że musiałam komuś ją dać. Chciałam być idealną matką i partnerką, wyobrażałam sobie nasze cudowne życie, myślałam, że to dobry materiał na książkę i wierzyłam, że to Bóg chce żebyśmy byli razem, że specjalnie pozwolił na te cierpienia, żebyśmy się ogarnęli i zobaczyli co w życiu jest ważne. Zaczełam znowu chodzić do kościoła i wtedy wszystko zaczęło się walić. Jak domek z kart po prostu. W M. jakby coś wzlazło. Najpierw czepiał sie o byle co: że nie odebrałam telefonu, że miałam zły ton głosu, że powiedziałam jakąś głupotę. Cokolwiek bym nie zrobiła było źle, rozłączał się w pół słowa. Pomyślałam, że za każdym razem jak próbujue zrobić krok w kierunku Boga, to On mi rzuca kłody pod nogi i czy taka właśnie ma być Jego pomoc? Przestałam, i to z głośnym przytupem, chodzić. ( Tak, tak- na pewno dostrzegacie moją wielką niedojrzałość, a miałam już wtedy 23 lata :))
Jedna z moich koleżanek zaczęła rozmawiać ze mną o marihuanie,że zapaliłaby, że brat jej męża handluje i czy bym chciała. Najpierw mówiłam, że nie, ale zaczełam myśleć: a co mi tam, raz na jakiś czas, przecież można się wyluzować.
Miałam z mamą taki układ, że co dwa tygodnie dostawałam tzw.wolną niedzielę, że mogłam odpocząć. Przez półtora roku od narodzenia synka byłam z nim niemalże 24 h na dobe. Myśl o marihuanie była kuszącą, o oderwaniu się. Kupiłam więc zioło i pierwszy raz zapaliłam u siebie w pokoju, w nocy jak synek spał. Z czasem stało się to regularne. Miałam straszne wyrzuty sumienia, ale myślałam, że to nic złego. nie szlajam się nigdzie, opiekuje się dzieckiem, nie mam żadnych rozrywek, od dwóch lat siedzę grzecznie w domu i się nie wychylam, nie robię głupstw. Nie zwalam wszystkiego na szatana, bo nie będąc z Bogiem i tak byłam w jego rękach, interweniował tylko jak, zastanawiałam się nad inną drogą, tu coś podrzucił, tam szepnął do uszka i machina kręciła się sama, a że śruby w mózgu były bardzo poluzowane to wiecie...
Ale Bóg też nie odpuszczał. Podczas jednego spotkania z M, on nagle wypalił, że jestem naćpana- nie byłam, ale paliłam dzień przed wyjazdem. Powiedział, że pójdzie po test. Powiedziałam: idź, i tak nic nie wyjdzie. Myślał, że naćpałam się lekami z apteki, a one nie wychodziły w teście. Wtedy przyszło olśnienie: jakby Bóg pokazał mi co się stanie, kiedy prawda wyjdzie na jaw. Kombinowałam co zrobić, ale nie było możliwości, żeby oszukać test. M. przyszedł i powiedział, że nie kupił i w drodzę do apteki naszła go myśl, żeby mi zaufać, że jeśli tak mówię, to tak jest. Przysięgalam w myślach, że nigdy więcej, dziękowałam Bogu i przepraszałam Go za to. Obiecałam, że jak wrócę- wyrzucę zioło. Myślicie, że to zrobiłam? Oczywiście, że nie. Któregoś razu tata wszedł do pokoju i zapytał: co tu tak śmierdzi? Głupia trzymałam trawę w puszcze w szafce. Wzruszyłam ramionami, powiedziałam, że nic. No i kilka dni później zapaliłam. Już od samego początku, jak tylko nabiłam fifkę czułam, że stanie się coś złego. Jakby coś mnie powstrzymywało. Powiedzialam sobie: nic się nie stanie, tylko trochę. Słysząłam, że ktoś wchodzi po schodach. Szybko schowałam zioło i fifkę w futerał po okularach i połozyłam w szafie z ubraniami młodego, bo była blisko. Zadzwonil M. chwilę rozmawiałam i powiedział coś, co dało mi do myślenia. Poczułam niepokój. Kiedy się rozłączyłam siedziałam zamyślona. Byla noc, gdzieś 23 i zdziwiło mnie, że wschodzi słońce i jak pięknie świeci. Wtedy jakbym dostała w twarz na otrzeźwienie. Ocknełam się i dopadłam do szafy, a tam płomień. W pierwszym odruchu wsadziłam rękę i poczułam ból. Wiadomo, człowiek w panice nie myśli. Miałam biec do łazienki po wodę, ale spłynął na mnie dziwny spokój i zobaczylam, co się stanie jak wyjdę z pokoju. Odrzuciłam ten pomysł. Drugi to był taki, żeby wyrzucić koc (bo to on się palił) przez okno. I znowu przed oczami stanęły mi konsekwencje. Więc po prostu wsadzilam rękę, kompletnie nie czując bólu i wyjełam ognistą kulę. Trzymałam ją tak w ręcę, a ona....zgasła. Uwierzycie? Po prostu zgasła, jakby ktoś polał ją wodą. Wtedy przeniknął mnie głos, zaczął się gdzieś w klatce piersiowej i rozszedł po całym ciele: OSTATNI RAZ. Kiwałam głową jak wariatka na znak, że tak, ostatni raz, obiecuję, przepraszam. Wtedy dopiero poczułam przenikliwy ból prawej ręki. Poszłam do łazienki i przeraziłam się. Miałam poparzonego kciuka, trochę wewnętrznej dłoni i dwa palce- mimo, że koc wyjęłam pełną dłonią. Trzymałam w zimnej wodzi i wykończona zasnęłam. Rano patrzyłam zniszczenia. Wierzcie lub nie, ale nie było żadnych. Tylko ten spalony koc, a przy nim były ubrania małego. No i szafa się trochę osmoliła. Poza tym, nic. A najlepsze było to, że woreczek w którym była marihuana- ocalał. Wyobrażacie sobie, co było by gdyby ogień dosięgł tego...? Rodzicom naturalnie wymyśliłam jakąs chwalebną historyjkę o tym, co się stało, że się poparzyłam. Do tej pory mam blizny.
No i cóż, to byłby dobry moment na nawrócenie, ale była ze mnie straaaaaaaasznie oporna owieczka. Jazda w te i we w te trwała kolejne dwa lata. Nie wiedziałam już gdzie mam dom, brakowało mi spokoju i bezpieczeństwa, w naszym życiu była wieczna huśtawka. Nie mówiąc już o tym, że mały był mocno rozchwiany. W 2015 roku przyszła pora na podjęcie ważnej decyzji. Jako, że mały miał już 3 lata i miał iśc do przedszkola, a ja do pracy, musialam zdecydować czy przeprowadzać się do Gliwic ( bo tam M. mieszkał). Złożyliśmy podanie do przedszkola ( na wszelki wypadek złożyłam też tam gdzie mieszkałam). I pomodliłam się tak, pierwszy raz od 12 lat, na prawdę szczerze: Boże, jeśli uważasz, że to nie jest mężczyzna dla mnie i nic dobrego z tego nie wyjdzie, proszę niech Kacper nie dostanie się do przedszkola, niech M. nie znajdzie odpowiedniej pracy (wtedy nie pracował) i niech nie znajdziemy mieszkania. Powiedziałam, że zostawiam to w Jego rękach i wierzyłam, że nie pozwoli mi popełnić błędu. Synek dostał się do przedszkola, M znalazł pracę jako informatyk, w bardzo dobrej firmie, za na prawdę dobre pieniądze. Mieszkanie- to samo. Blisko przedszkola, z dobrym dojazdem do pracy dla M. Byłam pewna, że Bóg tak chce- uwierzcie mi, nie byłam blisko kościoła, Boga, nie znałam żadnych dogamtów, zasad itp. Krótko mówiąc nie wiedziałam, że Bóg nie chciałby, żebym żyła w grzechu. Ale właśnie tutaj zaczął się Jego idealny plan względem mnie...
Przeprowadziliśmy się w sierpniu 2015 roku. Rodzice przywieźli moje rzeczy, pojednali się z M. pobłogosławili nas, jeśli można tak powiedzieć i pojechali. Już na pierwszym niedzielnym spcerze, kiedy przechodziliśmy obok kościoła, poczułam jakby mnie wołało. Powiedziałam, że poszłabym na mszę. M. powiedzial, że dobrze, a on wróci z Kacprem do domu. trafiłam na kazanie. Cięzko wyrazić słowami jak dobrze się tam czulam. Każde słowo księdza docierało do mnie i gnieździlo się w sercu sprawiając, że było mi tak ciepło. Niechętnie wyszłam, ale powiedzialam M. że chciałabym, żebyśmy w niedzielę chodzili do kościoła. Oczywiście nie poszliśmy. I któregoś razu robiąc w niedzielę obiad poczułam, że to wszystko jest nie tak, że żyjemy jak współlokatorzy, że nie ma między nami żadnej jedności, nawet nie spaliśmy razem, bo wstawałam wcześniej, żeby synka przygotować do przedszkola, a M. miał problem ze spaniem i budziło go byle co. Przychodzilam w nocy tylko na seks, nawet nie chodził z nami na spacery, zakupy, wszystko robiłam ja. Przyśniło mi się, że idę do kościoła. I w tym śnie było to ciepło, które mnie tam ciągnęło. Obudziłam się lekko zdezorientowana. I jeszcze mocniej wróciło poczucie, że wszystko jest źle. I to mnie gnębiło, gryzło, wbijało się pazurami w moje serce. Nie jedliśmy nawet wspólnie przy stole, a potrzeby na seks M wzrosły. Niewżne czy było dziecko, a jak odmówiłam to był straszny foch. Mówiłam: dlaczego nie porozmawiamy? Żebyśmy pobyli razem. Jak mieliśmy pogadać to temat był tylko praca, kariera, ciągle miał na kogoś nerwy, ciągle coś źle, nawet nie miałam nic do powiedzenia, mówił, że mam dobrze, bo nic nie muszę robić, siedzę sobie w domu i mam ciągłe wakacje. Czułam się fatalnie. Traciłam jakąś werwę, nadzieję. A tak wszystko widziałam pięknie, kiedy wyjeżdżałam. Wierzyłam, że jak zamieszkamy już razem to będzie lepiej, bez tych ciągłych jazd w te i we w te, że wszystko bez pośpiechu. Miałam w głowie cudowny plan stworzenia idealnej rodziny i ja miałam być tego kierowniczką, bo przeczytałam, że to kobieta wnosi ciepło do domu, że jest taką jego opiekunką. I chciałam nią być. Chciałam dać M. dom jakiego nie miał, moją niespożytkowaną miłość. Ale on jej chyba nie chciał. Jego szczytem marzeń była miłośc dawana fizycznie. Zgadzałam się na seks, żeby uniknąć kłótni, dochodziło do tego, że ciągnął mnie do łazienki, a dziecku mówił, że wyszłam. 2 listopada 2015 roku zostałam odarta z resztek godności. Zaciągnął mnie do łazienki i prawie zgwałcił. Widząc, że nie chce, odpechnał mnie i zrobił tak wielką awanturę, że na dobrą sprawę nie różniło się to niczym od pobicia fizycznego. Zmaltretował mnie psychicznie. Synek płakał, my wrzeszczeliśmy na siebie. Zamknełam się w łazience i zdrapałam rękę do krwi, płakałam i rwałam sobie włosy z głowy, biłam pięściami w ścianę. Takie załamanie nerwowe. Synek płakał pod drzwiami, wołał tatę- a on nic. Do mnie zawsze miał pretensje, że jak widzę, że on źle się czuję, to ja nie przyjdę. Nie dawałam rady, skoro średnio, co godzinę czuł się źle z powodu mojego złego zachowania, słowa, gestu, spojrzenia. Kiedy już wyżyłam się na sobie i ścianach. Pomyslałam: mój Boże, co ja robię? Wyszłam do synka, żeby go uspokoić. Cała byłam obolała. Ale przeszłam do porządku dziennego jak gdyby nigdy nic. M. przyszedł w nocy i poprosił o rozmowę. Poszłam. Zaczął mówić o seksie, a ja byłam tak wyprana z emocji, że cokolwiek by nie powiedział było : "tak, tak, masz rację". Oddawałam mu się dalej. Zrozumiałam, że przegrałam swoje życie.
20 listopada 2015 roku pojechałam do domu. Uśmiech na twarz: taaaaak, wszystko dobrze, świetnie.
- Co ci się stało w rękę?
- Aaaaa, wiesz jakaś wysypka, tak strasznie swędziało, że nie mogłam powstrzymać drapania.
weszłam do swojego pokoju i pierwsze co zobaczyłam na półce to różanec. Moja dusza podskoczyła z radości, daje słowo, poczułam takie rozczulenie, taką straszną tęsknotę. Chciała wziąc go w ręcę i mocno przytulić do serca, ale ograniczyłam się do pogłaskania opuszkami palców.

23 listopada 2015 roku stało się coś niezwykłego. Kliknełam niechcący na jakiś link. Było tam o trzeciej tajemnicy fatimskiej. Miałam to wyłączyć, bo już kiedyś to czytałam i nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia. Mimowolnie czytalam. I w którymś momencie dosłownie zatrzymał się czas. Poczułam się tak, jakby Sąd Ostateczny miał być jutro: zobaczyłam całe swoje życie. Najgorsze było stanięcie w Prawdzie o sobie. Padło pytanie: czy uważasz, że zasługujesz na niebo? Powiedziałam: nie, zasługuje na piekło. Ogarnęło mnie przerażenie, runęło wszystko. I nagle spłynął na mnie spokój. A po chwili ogarnęła mnie ak silna miłość, że padłam na kolana i zaczełam płakać. Powiedziałam: To Ciebie szukałam całe życie! To za Twoją miłością tak tęskniłam! To Cibie tak mi brakowało! To Ty kochasz mnie tą miłością której pragnęłam, za którą tęskniłam. To TY jesteś moim szczęściem, moim życiem, moją nadzieją.
Zrozumiałam, że wszystko to, czego szukałam jest w Bogu, że żaden człowiek i nic na ziemi nie wypełni tej czarnej ziejącej pustki w moim sercu, w mojej duszy, bo to miejsce Boga. utraconym to tęsknota za Ojcem, od którego się odeszło. Wtedy też przypomniałam sobie ten sen, o którym pisałam na początku. Bóg sobie sprytnie to wszystko obmyślił :) pokazał mojej duszy to jak ją kocha. Całe życie szukałam takiej miłości, jaką potrafi darzyć tylko On- bezinteresowną, tą która wszystko wybacza, pod wpływem której pragnę zmian, pod wpływem której będę wstawać po upadku i iść, tą która uskrzydla, nigdy nie zawodzi- takiej miłości pragnęłam i wtedy ją dostałam.
Jeszcze tej nocy zaczęłam odmawiać różaniec. Nie pamietałam jak, bez rozważania. Moja dusza była jak sucha, popękana ziemia, porośnięta chwastami. Chłonęła modlitwę i było ciągle mało i mało. Opowiedziałam o tym M. Nawet się ucieszył. Żadne z nas na pewno nie spodziewało się tego, co nastąpi w przeciągu kilku następnych miesięcy. To był początek. Jako kompletnie zielona, nie wiedział o Bogu nic, oprócz tego, że kocha mnie bezgranicznie. Podczas modlitwy czułam wciąz Jego miłość, ogarniała mnie każdego dnia, a ja siedziałam i tylko płakałam ze szczęścia, bo nic innego nie byłam w stanie zrobić. opowidałam o tym komu się dało i wszyscy jednomyślnie pukali się w głowe. M stweirdził, że kompletnie oszalałam, ale cieszy się, że jestem szczęśliwa. Odmawialam różaniec bez rozważania tajemnic, po prostu był we mnie tak straszny głód modlitwy, że jak zaczęłam to pochłaniałam Zdrowaśki. No i postanowilam przed świętami iść do spowiedzi. Przygotowałam się, tyle ile pamietałam. Stałam w długiej kolejce modląc się o dobrego kapłana, czułam radość, że już dzisiaj, już zaraz będę mogła powrócić w pełni do Boga. Weszłam do "komory", było ciemno, słyszałam tylko głos księdza. Przedstawiłam się, nieomieszkałam powiedzieć, że jestem w nieformalnym związku. Kiedy skończylam ksiądz powiedział: ze względu na to, że mieszkacie razem, rozgrzeszenia narazie nie będzie... kolejne BUM. Reszta słów utonęła. Wyszłam jakby ktoś oblał mnie lodowatą wodą. I wtedy zaczął się długi proces oczyszczania. stanęłam na przeciwko ołatarza i przyszła do głowy myśl, żeby wyjść, bo bez rozgrzeszenia to wszystko nie ma sensu, że jestem wykluczona z kościoła. Jaką walkę ze sobą toczyłam, wie tylko Bóg. Zostałam. Przed Komunią, przyszło kolejne oświecenie. Nigdy nie brałam na serio Komuni, że jest to Ciało i Krew Chrystusa. Zawsze myślałam, że to wszystko jest ylko symbolem, komunia, spowiedź, obrzęd mszy świętej- same symbole. Miałam swój własny obraz Boga- wygodny dla mnie. W życiu nie pomyślałabym, że homoseksualizm to grzech ciężki, w ogóle niewiele myślałam o grzechasz w przeciągu ostatnich lat. I kiedy usłyszałam słowa "Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świat, błgosławieni, którzy zostali wezwani na Jego ucztę", zrozumiałam, że tam jest na prawdę Pan Jezus ukryty pod postacią chleba i wina. Trudno słowami powiedzieć co czułam...moja dusza zwariowała. Była jak pies trzymany na uwięzi, który zobaczył swojego pana. Ona wręcz się do Niego wyrywała sprawiając mi niewyobrażalny ból. łzy pociekły mi po policzkach. Dotknęłam ręką serca i powiedziałam: tak strasznie przepraszam. Powlokłam się do domu smutna. Smutek ogarnął mnie całą, łzy ciekły po twarzy. powiedziałam M, że nie dostałam rozgrzeszenia, bo mieszkamy ze sobą- tak to zrozumiałam wtedy. Nie rozumiał mojej tragedii, aczkolwiek był bardzo delikatny.
W nocy, kiedy młody zasnął wzięłam różaniec do ręki, ale zupełnie nagle ogarnęła mnie strasznie ciężka senność, pomimo że nie byłam zmęczona. Położyłam się i zasnęłam. Zupełnie nagle ocknęłam się (choć dalej spałam) a coś po mnie skakało. Widzialam, że z pokoju M sączy się światło, słyszałam jak się krząta, otwiera szafki, mnie jakieś papiery. Chciałam krzyczeć, ale nie mogłam. podleciałam w górę i jakaś siła rzuciła mnie na ściane. Nie czułam bólu, tylko wściekłość, i to nie swoją- ja byłam przerażona. Zaczęłam odmawiać Zdrowaś Maryjo... Obudziłam się z modlitwą na ustach. Dopadłam różaniec i odmówiłam jedną część. Założyłam go sobie na szyję i zasnęłam zupełnie spokojna. Teraz wiem, że ten różaniec był moim ratunkiem. Bóg wszystko przewidział i nie zostawił mnie samej, do tego dał siłę do walki ze złem, które się po prostu wściekło. Wskazał Maryję, jako moją Opiekunkę, jako Tą, która zaprowadzi mnie di Jezusa. I można powiedzieć, że to właśnie Ona, przedstawiła mi swojego Syna, a mojego Pana i Zbawiciela. Przestałam czuć obecność Boga i Jego miłość, czułam się odrzucona, ale nie zwątpiłam, że mnie kocha. Byłam jakaś spokojna, nawet humorki M, nie miały na mnie żadnego wpływu, jego cziepialstwo. Kilka dni pzred Sywestrem poczułam nieodpartą potrzebę zobaczenia dlaczego nie dostałam rozgrzeszenia. jakże wielkie było moje zdumienie, kiedy przeczytalam, że to nie wspólne mieszkanie, a współżycie jest grzechem ciężkim i można dostać rozgrzeszenie żyjąc w czystości. Od razu zapaliło się światełko nadzieji. A więc mogłabym? Trzeba przestać współżyć!?
Mój synek zachorował, więc kiedy położyłam się obok niego, wypoczęta ( bo przespałam się w dzień) poczułam nadchodzącą senność. Próbowałam walczyć, ale niestety porwała mnie. Usłyszałam: zrobię ci z życia piekło, nie wyjdziesz z tego cało... I ta wściekłośc przenikająca cały pokój. W tym śnie chwyciłam za różaniec, założyłam go na szyję i usłyszałam: a uduś się tym... zaczełam odmawiać Ojcze nasz, i obudziłam się. różaniec leżał na półce więc wzięłam go i zaczęłam się modlić.
Następnego dnia M. zapytał słodko czy się pokochamy. Powiedziałam, że to dlatego nie dostałam rozgrzeszenia i czy byłby to wielki problem, żebyśmy nie współżyli? Jego wybuch sprawił, że przestraszyłam się. Zrobił się cały czerwony na twarzy, a oczy myślałam, że wyjdą mu z orbit, aż pluł śliną krzycząc, że wiecznie robie jakieś problemy, że myślał, że już jest dobrze, że przecież mnie nie nagabuje już, że cały tydzień się nie kochaliśmy i nie zrobił mi o to awantury! pytał czy on na prawdę tak dużo ode mnie chce? Trochę miłości. Aż się popłakał. Prawie się ugięłam, ale powiedziałam spokojnie, choć wewnątrz cała dygotałam, że seks to nie jedyny wyraz miłości i czy on tego nie widzi, że między nami nie ma prawdziwej miłości? Zaczęłam mówić jak natchniona, a on słuchał. Wygladał jakby coś do niego dotarło, ale kiedy skończyłam, poprosil, żebym wyszła. Zrobiłam jak chciał. Zgasił światło i tak zakończył się dzień, dwa dni przed Sylwestrem. Dlaczego to piszę? Bo to ważne :) Ja następnego dnia wstałam wypoczęta, z ciągłą myślą, że będzie dobrze. Posprzątałam, zrobilam zakupy, ugotowałam pyszny obiad, byłam pewna, że wszystko będzie dobrze. M. nie odezwał się do mnie caaaaalutki dzień, ale pomyślałam, że może potrzebuje czasu. W nocy, napisał Mi SMS- A, że chce się rozstać, że to dla niego za dużo. Machnęłam na to ręką, przez te kilka lat średnio kilka razy na miesiąc dostawałm takie SMS-y i zawsze od razu próbowałam interweniować, ale konczyło sie tak, że czułam się jak ostatnie... wiecie ;)
W dzień Sylwestra zaczął ze mną rozmawiać. Tłumaczył na spokojnie czym jest dla niego seks, jak się czuje kiedy odmawiam, jak się czul przez ostatnie miesiące, kiedy ciągle mówiłam: nie, że ma wieczne stresy w pracy, że na prawdę dużo ode mnie nie wymaga. I wtedy powiedziałam: ja myślę, że ty jestem uzależniony od seksu. No i kolejna lawina.
Nasz związek był książkowym przykładem toksycznej miłości. Zaczynałam to powoli widzieć, ale jeszcze nie do końca chciałam przyjąć. Jeszcze dużo było we mnie własnej woli. Bóg prowadził mnie cierpliwe, jak dobry, kochający Ojciec...
No, wracając do lawiny :) Sylwestra spędziliśmy osobno- on obrażony w swoim pokoju, a w pokoju synka, kótry zasnął o 21, Leżałam słuchając muzyki. Kiedy wybiła 24 zaczęłam modlić sie do Ducha świętego, choć ból się nasilał i ledwo co byłam w stanie klęczeć. Na szyi miałam różaniec, inaczej już nie zasypiałam. Modliłam się długo, aż ból tak się nasilił, że musiałam się polożyć. Rano dałam synkowi prezent, uściskałam i zaczęłam zamiatac podłogę, bo była strasznie brudna :) I zupełnie nagle różaniec zaczął mnie drażnić, dyndał na szyi i przeszkadzał. Kiedy go zdjęłam ogarnęła mnie złość. Chciałam go zniszczyć, porwać. Ale odłożyłam na półkę. Nie wiedziałam co się dzieje. Wściekłośc ogarniała mnie od stóp do głowy. Próbowałam to powstrzymać, próbiować odmawiać jakąś modlitwę, ale wszystko pogorszyłam. Zaczęłam wrzeszczeć. Wpadłam w jakiś totalny szał. Rzuciłam szczotką o podłogę. Wbiegłam do kuchni i zaczęłam tłuc talerze. Wpadł M i próbował mnie powstrzymać, ale odepchnęłam go. Z mojego gardła wydobył się przerażający śmiech. Dopadłam do dzrwi wyjściowych i zaczęłam zbiegać na dół, na boso, w piżamie, przed oczami stanął mi samochód jak się pod niego rzucam. Nie pamietam dokładnie jak znalazłam się z powrotem w mieszkaniu. Widziałam otwarte okno i zaczełam biec w jego stronę. M. złapał mnie w pół i mocno przytulił, Biłam go i wyzywałam. Strasznie płakałam. Synek mnie przytulił. Nie wiem jak długo to trwało, ale przeszło nagle. Zapytałam: co się stało? A on:
- Nie wiem, miałaś jakiś atak czy co.
Zabrał mnie do pokoju i długo tulił.

No więc nastąpił ciąg dalszy planów Kasi, która uważała, że odbuduje związek. Postawiłam sobie za cel, że przestaniemy się kochać i nasz związek na tym skorzysta. Bóg pozwalał mi działać po swojemu, ale nie zrezygnował ze swojego planu :) porozmawiałam z M. Postanowiłam spokojnie, z wyrozumiałością, chciałam pokazać mu co wiara mi daje, jak się zmieniam (dodam, że nie było juz żadnych snów ani nagłych wybuchów, nie było żadnych załamań nerwowych, za to była ogromna tęsknota za Bogiem, ale też spokój i energia na każdy dzień, bez względu na to jaki był). Ustaliłam z M. że będziemy kochać się dwa razy w tygodniu. I w końcu zabrałam się za właściwe odmawianie różańca- z tajemnicami, choć bez żadnych intencji. Kiedy rozważałam tajemnicę radosne- czułam ogromną radość, dostrzegałam to jak cudownie Bóg ukochał świat, widziałam to, czułam, cieszyłam się z narodzin Jezusa. Najciężej było z tajemnicami bolesnymi. Wtedy dopiero zrozumiałam kim jest Jezus, co dla nas zrobił. Płakałam widząc i czując Jego mękę w Ogrójcu. Kiedy był biczowany wewnętrznie jakoś odczuwałam razy. Przez chwilę byłam tak jakby Nim i będąc biczowaną na chwilę podniosłam wzrok patrząc na tłum. I czułam miłość, pokorę, zgodę na to cierpienie. Kiedy widziałam jak zakładano Mu koronę cierniową też płakałam pytając jak oni mogli Ci to Panie zrobić? Dlaczego Bóg na to pozwolił? Czy nie można było inaczej? Wtedy jakby znalazłam się w Jezusie. Pluli na mnie, bili, wyzywali. Widziałam ich twarze wykrzywione złością i ten spokój Pana, taką subtelną, trochę smutną miłość. Nie było nienawiści, którą ja czułam patrząc na to z boku. Pomyślałam "tak pięknie kochasz ludzi, nawet tych, którzy Cię obrażają. Chciałabym umieć kochać jak Ty." Przeszłam tak całą tajemnicę bolesną.... Żeby było jasne, nie miałam żadnych wizji, nie zostałam nigdzie przeniesiona. Zamknęłam oczy i po prostu weszłam w to mając nadal świadomość tego gdzie jestem, kim jestem. Myślę, że Tajemnice Bolesne, są bardzo emocjonalne dla chrześcijanina, przynajmniej dla mnie jak widać były, bardzo mocno. Ale to przeżycie pokazało mi jak strasznie Bóg nas ukochał. Zrozumiałam, że niebo do którego chciałam dostać się bez wysiłku, zostało otwarte dla mnie męką Pana Jezusa. A ja chciałam się tam wedrzeć tupiąc nóżką, że zasługuje, bo Tata źle mnie stworzył.
Jednak po tym nastał czas jakby ciemności. Mialam wrażenie, że Bóg jest na mnie zły za to, że zgodziłam się na taki układ z M. Co prawda w naszym związku nastał jakiś pokój, dużo rozmawialiśmy, M. nawet zapytał co powiedziałabym na ślub? Byłam za. Zaczęłam czerpać jakąś radość z seksu, była we mnie mniejsza potrzeba modliwy, ale nie rezygnowałam. Wszystkie emocje ustały. Nadal czułam spokój, ale też jakiś smutek i osamotnienie. Miałam wrażenie jakbym odrzuciła Boga- nie On mnie, ale ja Jego swoją decyzją. Próbowałam tłumaczyć sobie, że ja tylko tak potrafię. Miałam takie podręczne, małe Pismo Swięte do którego czasem zaglądałam, a to potęgowało moją tęsknotę. Na samym końcu była modlitwa i przyjęcie Pana Jezusa jako swojego Pana i Zbawiciela. To był tylko podpis i data. 15 lutego 2016 roku i moje imię i nazwisko. Odmawiałam już Nowenne Pompejańską o nawrócenie M. Mieliśmy ustaloną datę ślubu na 13 maja 2017 roku. Jednak podczas częśći błagalnej cały czas malam przed oczami wszystkie chwile z naszego związku. One przelatywały przed oczami i nie było żadnej dobrej. I tak przez tydzień. Myślałam, że może to zły chce mnie w ten sposób zniechęcić i na siłę próbowałam znaleźć coś dobrego, ale....nie mogłam. Po prostu nie potrafiłam. Zrezygnowana przestalam na chwilę odmawiać i powiedziałam:
- Dobrze, oddaje ten związek w Twoje ręcę. Zrób jak uważasz za słuszne, bo ja chyba nie mam prawidłowego osądu.
I mówiłam dalej. W tym czasie nie działo się nic szczególnego. Jednak tydzień przed Wielkim Piątkiem. Pamiętam to był piątek wieczór. Kiedy zasypiałam zobaczyłam biczowanego Pana Jezusa (przed oczami oczywiście). Jego ciche westchnienia bólu raniły moje serce. Ogarnęła mnie złość. Chciałam krzyczeć, żeby przestali Go bić. Wtedy On spojrzał na mnie umęczony i odwrócił się. Poszłam za Jego wzrokiem i.... zamarłam z przerażenia. Bat trzymałam JA. To JA Go biłam, siekłam z wściekłością i zimnym wyrachowaniem, ale nie patrzyłam na Niego, tylko gdzieś w bok. Przepraszałam, płakałam i przepraszałam. Zrozumiałam, że Go ranie. Że Jego męka nie skończyła się wraz ze wstąpieniem do nieba, że ciągle cierpi, a my- ludzie których tak ukochał, za którym dał przybić się do krzyża, których ciężar grzechów niósł na swych ramionach- wciąż na nowo przybijamy Go do krzyża swoją niewdzięcznością, ignorancją.
Sobota była straszna. Od rana ścigały mnie grzechy. Czułam się jak tego 23 listopada, z tym, że one na nowo, wciąz od początku i od początku mnie prześladowały. Na początku żalowałam ze względu na siebie, że tyle straciłam, patrzyłam na te szanse, widziałam jak mogło wygladać moje życie, gdzie mogłam teraz być, że nie musiało tak się stać. I tak przez połowę dnia. Druga połowa jakby była z innej strony, tej bardziej Bożej. patrzyłam na momenty kiedy Bóg interweniował, widziałam jak mogłam skończyć, widziałam Jego czułą dłoń nade mną, jak prowadził mnie przez ten czas. I wtedy z żalu zapłonęło mi serce. Na prawdę tak mocno żałowałam, że Go raniłam. Zrozumiałam, że pomimo że tyle razy Go odrzuciłam, zawiodłam, wypięłam się na Jego pomoc, którą mi ofiarował, On mnie wciąż kochał. Żal mnie wypalał od środka. Upadłam na kolana i powiedziałam:
- Oddaje ten ból za dusze w czyściu, a Ty daj mi go więcej, bo na to zasługuje.- Wtedy uderzyła mnie potężna fala, myślałam, że umrę z żalu. I nagle ustało. Podniosłam się z podłogi jak...nowonarodzona. Jakby ktoś zdjął ze mnie ciężar. Nie rozumialam co się stało, ale czułam się taka....czysta. Jakże wielkie było moje zdziwienie, kiedy następnego dnia w kościele, poczułam, że mogłabym iśc do Komuni. Czułam, że moje serce jest czyste. Dziwne, nie? :) Myślałam, że to mój wymysł, że za bardzo się z tym wszystkim nakręcam, że to przecież niemożliwe, że pora się ogarnąć, bo chyba świruje. powiedziałam sobie: chodzić do kościoła, modlić się, ale nie wnikać w wiarę tak głęboko. Pomyślałam, że może na prawdę mam coś nie tak z głową. No i kilka dni później współżyłam z M. mówiąc sobie, że może i faktycznir to jest klucz do tego związku, taki kompromis trochę. Postanowiłam skupić się narazie na odbudowie lub w zasadzie bardziej budowaniu od nowa. To było trzy dni przed Wielkim Piątkiem. Powiedziałam mu, że chciałabym te święta przeżyć bez seksu- nie mogłam się odpędzić od myśli, że to świadomy, dobrowolny grzech, choć próbowałam go zamaskować swoim pokrętnym, ludzkim umysłem. Powiedział, że dobra, nie ma problem. Byłam zadowolona, że teraz jest tak dobrze. Rozmawialiśmy, spędzaliśmy więcej czasu ze sobą. Czułam, że wszystko dobrze się układa i postanowiłam przestać narazie tak się wczuwać w to wszystko, że Bóg na pewno zrozumie.
W Wielki Piątek, po mszy, było już późno, wzięłam się za odmawianie Nowenny. Miałam ją skończyć we wtorek. Kiedy odmawiałam zamknełam oczy i zobaczyłam piękną, zieloną polanę, a nad nią błękitne niebo. Myślałam, że sobie to wyobraziłam, choć obraz pojawił się niezależnie ode mnie. Z tego nieba wysunęła się wielka dłoń. Dalej myślałam, że sobie to wyobraziłam. I zobaczyłam siebie. Taką malusieńką, ledwo widoczną. Biegłam. Jakby w radości. Byłam przekonana, że ta maleńka ja wskoczy na tą dłoń i ona podniesie mnie do nieba. Nagle zrobiło się zbliżenie. Kiedy zobaczyłam, że trzymam nóż, chciałam otworzyć oczy i przerwać to, ale nie mogłam. Ta maleńka ja wbiła nóż w serdeczny palec. Próbowałam powstrzymać myśl, która zrodziła się nie w głowie, ale w sercu: JAK DŁUGO BĘDZIESZ MNIE ZWODZIĆ? Głos rozbrzmiał po prostu. Przeniknął, zatrząsł mną całą, wypełnił od stóp do głów. Kiedy otworzyłam oczy- wiedziałam co mam zrobić. Zrozumiałam, że ciągle było "No wiesz Boże, ja bym chciała, aleeeee....", " "Dobra, to zrobimy tak, bo ja się boję zmian, to najlepiej jak nawrócisz M. i będzie dobrze". A to NIE! Nie bez powodu Jezus powiedział "Niech wasza mowa będzie tak, tak- nie, nie". Bóg chciał żebym jasno się określiła i to nie chodziło o wybór miedzy Nim, a M. Tylko między Nim, a grzechem. Dokończyłam nowenne i poszłam spać.Sniło mi się, że powiedziałam mojej koleżance, że oddam swoje życie Bogu, bo świat szczęścia mi nie da.
Poszłam poświęcić koszyk i poszłam ucałować Pana Jezusa. Uklękłam i ucałowałam Jego stopy.
Wtedy powiedziałam: Dobrze Panie, oddaje Ci całą siebie, swoje serce, swoje życie, przeszłość, przyszłość, umysł, duszę. Weź wszystko co chcesz i zrób ze mną, co tylko chcesz.
I na prawdę czułam, ze tego chce. Wcześniej bałam się wypowiedzieć te słowa, bo obawiałam się, że Boży plan jest zupełnie inny niż ja bym chciała. Ja chcialam żeby M się nawrócił, żeby z serca chciał przestać współżyć, żeby nasze życie biegło innym torem. A tyyyyle razy czułam nawoływanie, żeby Mu zaufać. I w kościele i czytając rozważania i słuchając świadectw i czytając różne publikacje. Wszędzie było nawoływanie do zaufania Panu, ale też mnóstwo wiadomości, gdzie Bóg działał inaczej, niż się tego chciało. I tego się obawiałam. Że On chce inaczej.... Ja miałam w głowie plan idealny- według mnie :) Ale On miał lepszy, choć w cale nie łatwiejszy. Ale z Nim, jakże lekki :)
No i nadszedł ostatni dzień Nowenny. Odmówiłam ją rano. Wieczorem M. zapytał:
- Pokochamy się już?
A ja, zupełnie spokojnie, powiedziałam:
- Nie mogę.
Chwila ciszy i zapytał:
- Co, już w ogóle?
- Powiedziałam, że w ogóle i albo to zaakceptuje albo będziemy musieli się rozstać.
No i zaczęła się ostatnia prosta do Boga, tzn do pełnego zjednoczenia z Nim :)
- To idź- burknął.
No i poszłam do pokoju. Ogarnęła mnie fala miłości. Radość wstąpiła we mnie ogromna. dziękowałam. Płacząc dziękowałam, że wreszcie to zrobiłam. Oczywiście przyszedł SMS, od M. że chce się rozstać. Pomodliłam się i poszlam spać. Jeszcze wtedy myślałam, że będzie dobrze. Trochę się pokłóci, poobraża, ale na pewno dojdziemy do porozumienia. To był ostatni etap odzierania mnie z własnych złudzeń. Wtedy Bóg całkiem zdjął mi klapki z oczu. Zobaczyłam M. po prostu takim jakim był i że nigdy się nie kochaliśmy, że był między nami tylko seks i przywiązanie, nasze zranienia i strach przed samotnością. Trzymalismy się siebie jak dwa zagubione szczeniaczki- jeden ślepy, drugi głuchy, oba kulawe. nigdy tak na prawdę się nie poznaliśmy. Ja zyłam złudzeniami, on...nie wiem czym. Myśleliśmy, że się kochamy i zamykałam oczy na to, że czułam się nieszanowana, nieważna, niekochana, zawsze zła, nie słuchana, że moje uczucia nie miały znaczenia, że tak na prawdę bawił się mną robiąc, co mu się podobało. Skończyły się usprawielwieia na jego zachowanie. Nie było już myśli : to dobry człowiek, ale pogubiony, nie miał prawdziwego domu. Zrozumiałam, że sama nie mogę budować tego związku. Zaczęłam słyszeć od niego, że jestem fanatyczką, że z kim kolwiek by nie rozmawial to każdy mówi, że to nienormalne, że nawet jego ojciec mówi, że zwariowałam, że chłopu to potrzeba itd. Byłam przerażona, że o naszych sprawach mówi innym. Był bardzo przekonywujący, ale z Bożą pomocą nie złamałam się, choć były momenty zawahania, ale On mnie podtrzymywał. Nie miałam nikogo, komu mogłabym o tym powiedzieć, rozwiać wątpliwości czy to wszystko, co się działo w ostatnim czasie to od Boga. Zaczęłam zastanawiać się czy na prawdę jestem stuknięta? Że może bliżej mi do psychiatryka niż kościoła? Może faktycznie było tak, jak powiedziała moja koleżanka, że wpadłam ze skrajności w skrajność?
Zaczęłam modlić się do Boga, że jeśli to nie od Niego, że jeśli faktycznie choruję na schizoferenie albo to wszystko podchodzi pod fanatyzm, to niech mi da znak. No i przyszedł M. taki zadowolony i mówi, że kolega załatwił mu rozmowę z księdzem z kurii. O, ucieszyłam się. Pomyślałam, że może powie mu coś mądrego. Ale pomyślałam, że to nie wykluczy mojej choroby psychicznej, więc zaoferowałam, że jeślu chce to mogę też iść i jako ksiądz na pewno oceni czy jestem walnięta. Przystał na to.
Rozmawiałam z tym księdzem prawie dwie godziny. Na dobrą sprawę opowiedziałam mu całe moje życie. A na koniec powiedziałam:
- Niech ksiądz wyda wyrok.
Zaśmiał się i powiedział, że jestem jak najbardziej normalna, ale moja wiara wymaga ukierunkowania. Żebym pamietała, że to etap zakochania, a on minie i wtedy pojawi się próba miłości, że Bóg teraz da mi tak dużo cukierków, że pewnie zabranie ich będzie trudne dla mnie, ale że taka jest kolej rzeczy. Co do M. nie powiedział nic konkretnego. Mówił, że idę dobrą drogą, a od niego zależy czy to zaakceptuje czy nie, ale ze mną wszystko w porządku. Powiedział, żebyśmy przegadali sprawę, na spokojnie i poinformowali go o decyzji.
Powtórzyłam M. rozmowę z nim.Wyglądał na przybitego. Po dwóch tygodniach sporów, burzy mózgów i jeszcze prób zlamania mnie, M. podjął decyzję o rozstaniu. Przede mną była trudna rozmowa z moją mamą, która o niczym nie wiedziała. Nie wyglądała na zdumioną. Powiedziała, że wiedziała, że tak będzie, że dawali mi rok na przejrzenie na oczy i wyraziła radośc z tego, że to już koniec. Po powrocie okazało się, że nikt nie wierzył w ten związek, że wszyscy twierdzili, że wrócę. Ulga była ogromna, że to już koniec. Synek był przeszczęśliwy z powrotu do domu. Pytałam czy będzie tęsknił za tatą i Gliwicami, ale powiedział, że nie, bo tam bardzo dużo płakałam, a on nie chce żebym płakała. Pożegnanie było trochę smutne. Nawet uroniło się kilka łez. Rozstawaliśmy się bez złości. Wręcz w jakiejś dziwnej zgodzie :)
To było w połowie kwietnia. Od tamtego czasu minęło 9 miesięcy :) co u mnie? Pod koniec kwietnia spotkałam przyjaciela z technikum, ktory odstąpił mi i M. piwnice na jego pierwszy przyjazd. Zaczęliśmy sie spotykać i z czasem moje serce zabiło szybciej. Powiedziałam Bogu: Błagam, jeśli nie chcesz, to ja już z nikim nie będę. jeśli uważasz, że małżeństwo to nie droga dla mnie, to ucisz moje serce. Nie ufam sobie, swoim myślom, uczuciom, pragnieniom. Ale ufam Tobie. Zrób jak chcesz. Jeśli mam być sama, to przecież i tak będziesz Ty. Mogę być dla człowieka, ale wiesz, że człowiek nie musi być dla mnie. "
Muszę dodać, że kiedy padła decyzja o rozstaniu z M. byłam przerażona perspektywą powrotu do domu, rozmowy z mamą. Ale w sercu czułam wielki spokój. To Bóg tak chciał, a Jego wola, stała się również moją, więc z P. wiedziałam, że też tak będzie. Czekałam jakby na decyzje Boga :)
W czerwcu pojechaliśmy razem na Mamre do Częstochowy. Kiedy była modlitwa do Ducha Swiętego, bardzo chciałam Go przyjąć, chciałam całkiem otworzyć swoje serce na Niego. Ale wtedy w kościele wybuchły straszne krzyki, przerażający śmiech. tak się wystraszyłam, że chciałam ucieć. P. stał w długiej kolejce do spowiedzi, a ja 5 godzin przesiedziałam na ławce, na przeciwko dwóch omadlających osób. Od tych którzy padali czułam cieplutki wiaterek na twarzy. Nie było we mnie żadnych uczuć, myśli. Nawet nie wiedziałamk o co miałabym się modlić. Przyszedł P. i zupełnie swobodnie stanełam w kolejce. W głowie pustka. Powiedziałam: Ty wiesz Panie o co powinnam się modlić. I kiedy przyszła moja kolej, zapytali mnie o co chciałabym się pomodlić. Powiedziałam:
- O uleczenie ran z toksycznego związku, żebym nie bała sie pokochać.
Powiedzieli, żebym powierzyła to Panu Jezusowi, a oni pomogą mi się z Nim złączyć. Zamknęłam oczy i po prostu na chwilę odleciałam. Odzyskałam świadomość już na podłodzę. Kiedy wstałam zaczęłam płakać. Ale to nie był zwykły płacz. Jakbym wymiotowała swoim życiem, wszystkimi zranieniami. Musieli mnie podtrzymywać, bo chwiałam się na nogach tak strasznie płakałam. I pomyślałam w którymś momencie " Już dość Panie, dłużej nie wytrzymam. Ledwo to pomyślałam, a oni w tym samym momencie powiedzieli:
- Amen.
Wyściskałam ich jak dobrych znajomych, ale najlepszy był moment, kiedy spojrzałam na P. Wiedziałam, że oto stoi przede mną mój przyszły mąż. Prosiłam tylko Boga, żeby nie pozwolił popełnić mi żadnego głupiego błędu.
Oczywiście musiałam jeszcze upewnić się czy to faktycznie Boża wola, więc spedzaliśmy mnóstwo czasu razem. Wszystkiemu się przyglądałam i trzymałam uczucia na wodzy. Musiałam rozeznać skoro miał zostać moim mężem :)
Po jakimś miesiącu spojrzałam mu w oczy, uśmiechnęłam się i wiedziałam, że to człowiek wybrany specjalnie dla mnie. W tym związku ominął mnie etap szleńczego zakochania ( może dlatego, że byłam na zabój zakochana w Panu Jezusie ;)) Uczucie przychodziło powoli, poznawalismy się w różnych momentach, nasze wady i zalety, poglądy na różne sprawy. Grzeczne trzymanie za rączki, niewinne pocałunki, dużo czasu spędzaliśmy z moim synkiem, który pokochał P. ale ta relacja była trudna. Co z tego, że synek miał 4 lata, dużo w jego krótkim życiu się wydarzyło. Nie było łatwo, ale teraz jest lepiej.
Żyjemy w czystości, docieramy się, na przyszły rok planujemy ślub. uzupełniamy się nawzajem. Mój spokój wycisza jego nerwy. Jego trzeźwe spojrzenie, gasi moje zbyt wybujałe fantazje, sprowadza na ziemie. Moje zaufanie do Boga, łagodzi jego niepokój i troski.

Jak teraz wygląda moja wiara? wszystko ucichło. Żadnych emocji, nie jestem w stanie "odczuć Boga" żadnym zmysłem, modlitwa przychodzi mi z trudem, walczę z codziennością, aby Ojciec pozostał na pierwszym miejscu. Do tego zaczeły dochodzić pokusy odnośnie czystości- w myśli, słowie, także czynie. Walczymy oboje. Łaski nam wystarcza. Czasem wydaje mi się, że nie mam siły i jestem zbyt zmęczona codziennością, a tu się nagle okazuje, że siły mam aż nadto. Odpoczywam najczęściej klęcząc lub siedząc w milczeniu z Bogiem. Wiem, że nie muszę nic mówić, bo On wszystko wie. Wcześniej wydawało mi się, że to tak głupio milczeć i nie modlić się, nic nawet nie westchnąć. Dopiero po tygodniu takiej modlitwy zrozumiałam, że spędziłam z Bogiem więcej czasu i zostało więcej powiedziane niż wcześniej, kiedy gadałam jak nakręcona w przypływie natchnienia. Wzywa mnie do ciszy, powróciłam też do różańca od którego odeszłam już wieki temu.
Kiedy wszystko przeżywałam zmysłami i wręcz poszukiwałam wrażeń, przestałam rozwijać się duchowo, bo to było takie przyjemne, już mogłam pozostać w tym miejscu, na tej zielonej łące, w blasku słońca, z delikatnym podmuchem wiatru i mieć wszystko podstawione pod zadarty, wpadający w pychę nosek. Pan jest cały czas kilka kroków przede mną, moim wyznacznikiem są ślady Jego stóp i słowa niesione przez wiatr, czasem zagłuszone moim narzekaniem i widzeniem jak byłoby lepiej ;)

Może myślicie sobie, że to świadectwo jest bardzo infantylne i niewiele mądrości wniesie do waszego życia. Ale, kochani, na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że całkiem niedawno Bóg zdjął mnie ze swoich kolan i lekko pchnął w przód, żebym szła. Dopiero dorastam :)

Czuję sie jak bym opisywała historię kogoś, kogo znałam. Dawno, dawno temu. Tylko blizny na rękach przypominają mi kim byłam i co przeżyłam. Przeszłość używam do wychwalania Boga i pieśni dziękczynnej mojej duszy, za to jak wielkich rzeczy Pan w niej dokonał. Coś, co wydawało się rozsypaną układanką, bez pasujących do siebie puzzli, jakimś maziajem małego dziecka, okazało się przepięknym obrazem. Obrazem mojego życia i dzieła naszego Boga.
Niech to świadectwo będzie na Twoją Chwałę Ojcze, wyznaniem Twojego Nieskończonego Miłosierdzia i tego, z jaką czułością pochylasz się nad swoimi biednymi, zagubionymi dziećmi. Niech ten, kto to przeczyta pozna ogrom Twojej miłości, w tych pozornie prostych, przeżyciach.

Z Bogiem i życzę wytrwałości na każdy czas.


Pt sty 27, 2017 6:04 pm
Zobacz profil
Niesamowity Gaduła
Niesamowity Gaduła

Dołączył(a): Pt cze 27, 2014 12:47 pm
Posty: 8094
Płeć: kobieta
wyznanie: katolik
Odpowiedz z cytatem
Post Re: oporna owieczka i uparty Pasterz- świadecwto nawrócenia
cassia,
Wytrwałość, zwłaszcza w wierze mimo trudów życia jest bardzo istotna. Dziękuję za takie życzenia, bo one są bardzo ważne - dla każdego i w każdej dobrej sprawie.

A być wyznawcą to znaczy być wytrwałym w wyznawaniu wiary — zakłada wielką potrzebę cierpliwości. A tej bardzo wielu ludziom brakuje. Są więc tacy, którzy są skorzy do bohaterstwa, nawet jeżeli mają ryzykować czy poświęcić swoje życie. Natomiast nie ma w nich bohaterstwa polegającego na żmudnej codziennej pracy, na żmudnej codziennej ofierze czy poświęceniu. [ks. prof. W. Chrostowski (klik)]


N sty 29, 2017 3:09 am
Zobacz profil
Odpowiedz z cytatem
Post Re: oporna owieczka i uparty Pasterz- świadecwto nawrócenia
Tak wyglądają nasze zranione ludzkie życia.
Można by tym opisem objąć wiele osób i z całego ich życia.
Tu mamy opisany fragment życia, lecz tak obfitujący w przeżycia że jest wzorem walki ze złem dla nas pozostałych.
Po to są takie świadectwa, by łatwiej było innym znosić to co jest dla nich niezrozumiałe.
Dziękuję za świadectwo!


N sty 29, 2017 3:35 pm
Dyskutant
Dyskutant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pn paź 22, 2012 10:06 am
Posty: 245
Płeć: kobieta
wyznanie: katolik
Odpowiedz z cytatem
Post Re: oporna owieczka i uparty Pasterz- świadecwto nawrócenia
Ja również dziękuję za to świadectwo.

_________________
"Mamy tylko jedno miejsce w świecie, gdzie nie panuje ciemność. To osoba Jezusa Chrystusa"


N sty 29, 2017 4:06 pm
Zobacz profil
Niesamowity Gaduła
Niesamowity Gaduła

Dołączył(a): Śr lis 18, 2015 10:14 pm
Posty: 1326
Płeć: mężczyzna
wyznanie: katolik
Odpowiedz z cytatem
Post Re: oporna owieczka i uparty Pasterz- świadecwto nawrócenia
Przeczytałem. ;-)
Bardzo Ci dziękuję za to świadectwo. Bogu niech będzie chwała!
Życzę Ci wszystkiego najlepszego, tzn. życia w miłości Jezusa. ;-)

Rana twa, wieńcem chwały jest,
W niej spotkanie dokonuje się.

https://youtu.be/VhtkGzb2YQU


N sty 29, 2017 11:27 pm
Zobacz profil
Milczek
Milczek

Dołączył(a): So paź 08, 2016 4:13 pm
Posty: 32
Płeć: kobieta
wyznanie: katolik
Odpowiedz z cytatem
Post Re: oporna owieczka i uparty Pasterz- świadecwto nawrócenia
Piękne świadectwo...Przeczytałam i bardzo,bardzo Ci dziękuję.


So lut 04, 2017 10:18 pm
Zobacz profil
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 6 ] 


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 48 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Szukaj:
Skocz do:  
Powered by phpBB © 2000, 2002, 2005, 2007 phpBB Group.
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL