Nie mogę sobie poradzić z myślami, nawet jak się komuś zwierzyłem, dlatego postanowiłem to z siebie też tutaj "wylać", może ktoś był w podobnej sytuacji i może mi coś doradzić, albo przynajmniej poklepać...
Od 7 lat pracuję w tygodniu daleko poza domem. Jestem tylko na weekendy, święta itp.
Nie musiałem w ten sposób pracować, ale to już inna historia.
Na 99% z końcem października kończę z tą pracą i mam zamiar wrócić na stałe do domu i szukać pracy w nowym miejscu.
Niestety przez te lata oddaliłem się trochę od rodziny a szczególnie to widać w relacji z 11-letnim synem. Kiedyś jak miał jeszcze 6,7 lat gdy wyjeżdżałem do pracy, płakał strasznie i jak sobie to teraz przypominam, wyć
mi się chce. Mogę mieć tylko do siebie pretensje, że już wtedy nie zrezygnowałem z pracy daleko od domu. Ale czasu nie cofnę.
Teraz dla niego liczy się komórka, trochę koledzy... Jak przyjeżdżam na weekend to jesteśmy dla siebie jak obcy. Czasami przyjdzie usiąść na kolana ale to nie jest już to samo jak był dzieckiem. Mamy jeszcze 8 letniego syna, który jest zupełnie inny i widzę jakąś szansę na zbudowanie z nim relacji.
Natomiast zupełnie nie wiem czy w ogóle ze starszym "polubimy" się i czy jestem w stanie jeszcze coś dla niego znaczyć, coś zrobić, zbudować...
Jestem w kompletnej rozsypce...