Zanim przejdę do dalszej Drogi trzeba by ją pokazać.

za
https://www.alberguescaminosantiago.com ... te/etapas/Szedłem drogą przez Ribadeo, ominąłem Oviedo i Camino Primitivo, czyli pierwszy szlak pielgrzymi zapoczątkowany przez Króla Alfonsa II cnotliwego w 824 roku, który ze swoim dworem przeszedł drogę z Oviedo do grobu św Jakuba w Santiago de Compostela, może pójdę tam następnym razem, może ... Obecną wybrałem ze względu na jej piękno, morze i widoki i nie zawiodłem się. Tak napełniona dusza przeżywa wszystko jakby lepiej. Druga rzecz, to szlak ten jest mniej oblegany przez pielgrzymów, zwłaszcza w maju i czerwcu. Bywały momenty, że całymi godzinami szedłem sam przez góry Kraju Basków co pozwalało odbywać drugą Drogę, wgłąb siebie. Samemu nie oznacza samotnie, był jeszcze Anioł Stróż ze mną, gdzieś tam czuwał św Jakub o czym mogłem się przekonać.
Wróćmy na szlak. Deba leży na sporych zboczach, do tego stopnia, że dla wygody mieszkańców można pokonywać wysokości windą.

Wychodzę z miasta i idę spokojnie. Mijam Zumaia w armatą w porcie.

Droga wije się pośród wzgórz, a jedynymi towarzyszami są krowy. Nie ma jednego szlaku, pojawia się on miejscami w dwóch wersjach. Widokowy jest z reguły dłuższy i trudniejszy, czasem więc wybierałem prostsze by szybciej dojść lub wręcz skróty. Wgrana aplikacja bardzo się przydawała.
Tylko niektóre kościoły i kaplice są czynne. Niegdyś były przystankami dla wiernych pielgrzymujących do grobu św Jakuba. Obecnie nie ma już takiego zapotrzebowania wśród wiernych i w takiej ilości nie są potrzebne. Do tego kościoła na wzgórzu biegnie droga przy której stoją co kilkadziesiąt metrów krzyże. W sumie piękne nawiązanie do Drogi krzyżowej, często spotykane w Hiszpanii.

Dochodzę w końcu do Markina Xemei po drodze kaplica San Miguel Arretxinaga chyba jedna z dziwniejszych w świecie.

Pośrodku leżą trzy głazy megalityczne, ponoć oddawano im cześć jeszcze w czasach pogańskich. Następnie w średniowieczu powstała tam pustelnia. Obecna bryła pochodzi z 1741 roku. Na starszych zdjęciach widoczny z przodu jest ołtarz, na moim już go nie ma... Zatrzymuje się w klasztorze o. Karmelitów, grube mury, atmosfera klasztorna. Po południu jest msza na którą się wybieram. Odprawiana jest nie w kościele, lecz w przystosowanym na kaplice pomieszczeniu. Kilku miejscowych, a z kilkudziesięciu pielgrzymów sześć osób. Dwóch celebransów pod 90siątkę odprawia msze. Przy tej okazji kolejna uwaga. Wszędzie msze odprawiane były bardzo porządnie i z godnością. Po mszy okazuje się, że pozostali jej uczestnicy to Francuzi, zapraszają na kolację do restauracji. Cóż, kolacje już zjadłem … Ale co tam, pójdę dla towarzystwa, lepsze to niż nudny wieczór w albergu. Jakoś się rozumiemy, są przecież translatory wujka gugla. Tu na kolacje zamówiłem talerz sałatek (dobre) oraz kawałek ośmiornicy. Polane sosem w kolorze spuszczonego z diesla oleju, dało się zjeść. Niewątpliwa zasługa w tym wina, które podaje się tam do posiłków. Przy okazji rozluźniło to atmosferę. Przekonałem się również o istnieniu ponadczasowych gestów. Któryś z Francuzów mocno marudził coś kelnerce przy pomocy translatora tuż przed zamknięciem. Była więc bardzo nie w humorze. Przeszła już w mruczeniu na baskijski w końcu zdegustowana pokazała mu …. Gest Kozakiewicza wersji hiszpańsko – baskijskiej. (nie da się opisać trzeba zobaczyć.)
Pokładaliśmy się ze śmiechu. Na końca pożegnalna fotka na tle kościoła. Tylko jednego z nich spotkałem później. Tym jest Droga, ludzie spotykają się w Drodze, nie zobaczą się więcej.
A to fotka na tle klasztoru karmelitów po kolacji.

Następnego, pięknego majowego poranka nie spiesząc się jak zwykle wyruszyłem w dalsza wędrówkę. Droga pięła się zakosami mocno pod górę. Od rana mam sporo energii, więc i „szwunka” mam dobrego. Raźno mijam pod górę kolejnych pielgrzymów, przegania mnie tylko młody Węgier którego spotykałem w albergu Zarutz. Na górze podchodzę do niego i mówię
East Europa first! Śmiejemy się, nie może być nudno. W dobrym humorze dotarłem do Bolivar, wioski w której urodził się Simon Bolivar bohater Ameryki południowej.
Dom Simona Bolivara, obecnie jego muzeum.

Pomnik Bolivara placu.

Usiadłem przed pomnikiem dla odpoczynku i zdjęcia, rutynowo sprawdzam.... Nie ma karty płatniczej! Została gdzieś w Markina Xemei. Jest druga, jest gotówka, ale.... na szczęście na wszelki wypadek wgrałem sobie tuż przed wyjazdem aplikacje banku do smartfona. Dotąd nawet do niej nie zajrzałem. By maksymalnie skrócić czas wyłączenia karty, nie bawię się w zapoznanie z aplikacją i dzwonię do banku. Karta szybko zablokowana, nikt z konta nie skorzystał, pewnikiem został w klasztorze. Uuuff! Deo gratias! Odtąd używałem już smartfona do płatności. W mniejszych miejscowościach, nawet marketach kiedy wypowiadałem
pago con tarjeta (płacę kartą) i dotykałem smartfonem terminalu, patrzano na mnie nieco jak na szamana.
Droga dalej wiodła przez zabagnione gęste lasy.


Po drodze zaczynały się pojawiać pierwsze bojowe hasła baskijskie.

A to obraz „religii” piłkarskiej – flaga Realu Sociedad i kraju Basków. Nota bene zawieszone na miłej tabernie serwującą wyśmienicie przyprawiona coca-colą z lodem.

Nie zaszedłem tego dnia daleko od taberny. Zatrzymałem się w górskim albergu kilometr dalej. Nieco zmęczony koiłem zszargane rano nerwy kawą popijaną na tarasie. Nawet w wieloosobowym pokoju byliśmy we dwójkę. Dzisiaj był dzionek ulgowy tak gdzieś od południa.
Widoczek z tarasu.

Rano odczekawszy majowy deszczyk wyruszam
z kopyta. Trzeba nadrobić czas, wczoraj miałem dotrzeć do Guernica. Prawie co wioska, kościółek lub kaplica, kiedyś docierał tu kapłan, dzisiaj kto chce może podjechać do parafii samochodem. Stoją więc wśród wzgórz i lasów jako świadkowie historii.


Docieram do Guernici.

A tu oczywiście obowiązkowe zdjęcie pod muralem z obrazem Picassa namalowanego ku pamięci ofiar nalotu na miasto niemieckiego Legionu Condor.

Tu też zostaje celebrytą pełną gębą. Przewodnik jakiejś chyba amerykańskiej wycieczki wybrał mnie do przeprowadzenia wywiadu z przykładowym pielgrzymem. Na szczęście był Hiszpanem i dało się go zrozumieć. Zostałem obfotografowany, niemniej po trzecim pytaniu mój gorilla-angielski był na wyczerpaniu, więc z uśmiechem pomachawszy wszystkim ręką i poszedłem, aby nie zepsuć dobrego wrażenia.
Znowu lasy, ostre podejścia, leśne dukty. Tu odbudowana pustelnia, trwa od blisko tysiąca lat.

W końcu wychodzę na główna drogę i murale przypominają gdzie jestem


Wczesnym popołudniem zjawiam się Labaretzu, gdzie w municypalnym albergu znajduje łóżko na dużej sali. Sympatyczna wolontariuszka Mirasbelle, zamiast siedzieć na emeryturze w domu opiekuje się albergiem. Jedna sala 20 łóżek, stół, parę krzeseł i mikro łazienka. Nie ma sznurka do suszenia. Wpadam więc pod prysznic w ciuchach (bez spodni) i piorę wszystko całościowo. Nic to, dobrze wykręcić, część wyschnie na mnie mamy prawie upał, reszta jutro na plecaku w drodze. Przypomniały się stare dobre czasy, kiedy człekowi prawie nic nie przeszkadzało i był szczęśliwy. Powtórka z rozrywki.
Cdn i będę się streszczał, bo do Wielkanocy nie skończę.